Zakończony przed momentem sezon rodzimej Ekstraklasy okazał się wyjątkowo wyrównany. Jagiellonia Białystok do ligowego triumfu potrzebowała ledwie 63 punktów, dlatego spośród 20 najsilniejszych lig Europy to w naszym kraju mistrz potrzebował najmniejszej liczby zwycięstw do ostatecznego podniesienia pucharu. W jakiej kondycji były zatem największe klubowe marki – Legia, Lech, Raków i Pogoń oraz co poszło nie tak, że żadna z nich nie zdobyła tytułu?
Dariusz Mioduski pozostaje w formie
W stołecznym mieście po wicemistrzostwie z poprzedniego sezonu i ogłoszeniu odejścia Papszuna z Rakowa Częstochowa, czyli bardzo poważnego osłabienia rywala, stawiano sobie jasny cel – odzyskać mistrzostwo Polski po trzech latach przerwy i godnie zaprezentować się w pucharach. Jak na polskie realia było to bardzo ambitne zadanie, które finalnie przerosło możliwości Wojskowych.
Zmagania w Lidze Konferencji rozpoczęły się dobrze, bo od jednoznacznie udanej fazy grupowej i m.in. zwycięskiej potyczki z Aston Villą (3:2). To spore osiągnięcie, bo to w końcu ekipa, która skończyła sezon jako 4. najlepsza drużyna Premier League. Kolejna runda turnieju, czyli 1/16 finału okazała się jednak rozczarowująca w wykonaniu zespołu Runjaicia, bo norweskie Molde dwukrotnie go pokonało (2:3 i 0:3).
Występy na krajowym podwórku były w wykonaniu Legii już zdecydowanie mniej okazałe, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę skalę trudności potyczek z ekstraklasowymi ekipami, a rywalizacji w europejskich pucharach. Zespół z Łazienkowskiej był mało regularny, tylko 11 z 34 kolejek spędził na trzech najwyższych pozycjach w tabeli, co umówmy się, jest jego obowiązkiem.
Jak każda z czołowych polskich ekip, Legia w tym sezonie mieszała kompromitacje z widowiskowymi zwycięstwami. Ich sympatyków może przykładowo martwić dyspozycja drużyny w meczach domowych. W spotkaniach granych u siebie ówcześni wicemistrzowie kraju zdobyli ledwie 30 z 51 możliwych punktów i straty do Jagielloni oraz Śląska próbowali odrobić na wyjazdach, a nie grając przed własną publicznością.
Choć oczywiście wielu zawodników warszawskiego zespołu zawodziło w ostatnich miesiącach (przykładowo Kun, Gual czy Pekhart), to spory wpływ na niepowodzenia Wojskowych miały też jej władze. Zimą w klubie pożegnano się z kluczowymi Ernestem Mucim i Bartoszem Sliszem, na czym zarobiono ponad 13 mln €. Logicznym wydawałoby się spożytkowanie tych funduszów do zastąpienia wspomnianych zawodników, ale zarząd zdecydował się na przeznaczenie nowych środków na łatanie powstałych w poprzednich latach dziur w budżecie.
Pozbawiona kluczowych zawodników drużyna w niedługim czasie odpadła z Ligi Konferencji, zremisowała z walczącymi o utrzymanie w ekstraklasie Puszczą Niepołomice i Koroną Kielce oraz przegrała z Widzewem Łódź (0:1).
Poza tym, co szerzej opisywałem w poniższym tekście, z klubem po 2 latach współpracy pożegnał się jej trener, Kosta Runjaić. Z tego powodu drużyna znów potrzebowała chwili na stabilizację formy i nie wygrała trzech meczów z przełomu kwietnia i maja.
W klubie niepotrzebnie znów zapanował tak typowy dla Legii pod panowaniem Dariusza Mioduskiego chaos, który oczywiście nie służył rozwojowi drużyny i osiąganiu satysfakcjonujących rezultatów.
W Warszawie po udanej końcówce poprzedniego roku zupełnie nie udźwignięto ciężaru tego sezonu. Mimo chwilowej euforii w Lidze Konferencji zawodnicy, ale i władze klubu nie sprostali stosunkowo prostemu wyzwaniu. Rywalizacja o mistrzostwo Polski w porównaniu do ostatnich lat była najmniej wymagająca, bo wszystkie drużyny z czołówki notorycznie się potykały i każda z nich zdobyła mniej punktów niż rok temu*.
*Legia 7 mniej, Lech 8, Raków aż 23, a Pogoń 5
W Szczecinie dalej bez pucharu…
Jeszcze na początku maja Pogoń Szczecin miała przed sobą, wydawało by się, stosunkowo łatwy finał Pucharu Polski z Wisłą Kraków i matematyczne szanse na mistrzostwo Polski. Wszystko było w rękach, a raczej w nogach Dumy Pomorza, ale bieg wydarzeń nie pokrył się z ich oczekiwaniami.
Na Stadionie Narodowym Grosicki i spółka zaprezentowali się całkowicie poniżej oczekiwań i zmarnowali dogodną okazję na zdobycie pierwszego trofeum w historii klubu. To ewidentnie podkopało morale zespołu, który do końca sezonu stracił punkty z Rakowem Częstochowa i Stalą Mielec, przez co skończył rozgrywki Ekstraklasy na czwartym miejscu, które nie uprawnia do gry w eliminacjach europejskich pucharów.
W omawianiu zespołu Gustaffsona nie wolno nam zapominać o wcześniej wspomnianym Kamilu Grosickim, który był bez wątpienia najważniejszą postacią swojej drużyny. Najlepszy piłkarz sezonu do 13 bramek dołożył 10 asyst, a poza tym wykonał najwięcej kluczowych podań i celnych dośrodkowań w całej lidze. Paradoksalnie rola kapitana była w grze Pogonii aż zbyt wielka, bo kiedy tylko zdarzył mu się gorszy mecz, było to łatwo widoczne po dyspozycji całej drużyny.
Musimy też zaznaczyć, że kadra tej ekipy była bardzo wąska, co widać na poniższej rozpisce.
Wartość kadry klubu w momencie rozpoczęcia sezonu 23/24 (wg. transfermarkt)
- Raków Częstochowa – 39,5 mln €
- Legia Warszawa – 35,9 mln €
- Lech Poznań – 28, 8 mln €
- Pogoń Szczecin – 15, 2 mln €
Szwedzki szkoleniowiec Pogoni regularnie stawiał na tylko trzynastu zawodników, bo zwyczajnie reszta jego podopiecznych odstawała poziomem umiejętności od swoich konkurentów do gry.
Skąd brały się te tarapaty kadrowe Dumy Pomorza? Oczywiście z problemów finansowych Pogoni Szczecin, która poprzedni sezon zakończyła ze stratą ponad 27 milionów złotych. Nie ukrywa tego jej prezes i współwłaściciel, Jarosław Mroczek, który końcem poprzedniego roku mówił dla Weszło:
Wypowiadam się teraz za naszą trójkę. Nie chcemy już wykładać pieniędzy na Pogoń. Nie dlatego, że ich nie mamy. Po prostu włożyliśmy już ich naprawdę dużo. Może są w Polsce ludzie, dla których nie byłyby to znaczące sumy, ale na nas robią one wrażenie. Włożyłem w Pogoń to, co zarobiłem.
~ Jarosław Mroczek
Kiedy źle wygląda finansowe zaplecze klubu, oczywistym jest, że odbije się to również na jego sportowej płaszczyźnie. W Pogonii ten mechanizm był szczególnie widoczny, bo po roku, w którym wszystkie czołowe ekipy się myliły, drużyna Gustaffsona nie potrafiła tego wykorzystać, tylko wpisała się w ten niechlubny trend mimo możliwości koncentracji sił tylko na krajowym podwórku.
Nie zakwalifikowanie się nawet do eliminacji europejskich pucharów (rok temu się w nich znaleźli) również uderzy w budżet klubu. Pytanie tylko czy tym razem uda im się lepiej odnaleźć w obliczu tarapatów rachunkowych.
Czy to była w ogóle walka o tytuł?
Oczekiwania wobec Lecha Poznań były jednoznaczne – drużyna, która rok wcześniej dotarła aż do ćwierćfinału Ligi Konferencji, a w lidze zajęła trzecią lokatę, wydawała się gotowa do walki o tytuł. Szczególnie kiedy wiadomym było, że Kolejorz w przeciwieństwie do warszawskiej Legii i Rakowa nie dostał się do europejskich pucharów, całkowicie logiczne wydawało się myślenie, że Poznaniacy zupełnie odjadą reszcie stawki w boju o mistrzostwo kraju. Tak się jednak nie stało.
Co było widać na wcześniejszej rozpisce, Lech podchodził do rywalizacji na krajowym podwórku z całą masą wartościowych zawodników, wydawało się, gotowych do gry o najwyższe cele. Teoretycznie Poznaniacy mieli najdroższą kadrę w swojej historii, ale tak naprawdę solidny poziom prezentowali tylko Mikael Ishak (11 goli i 3 asysty), Bartosz Mrozek (polski golkiper, może liczyć na powołanie na Euro) i Kristoffer Velde (10 goli i 5 asyst). Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że z zaledwie trójką piłkarzy grających na odpowiednim poziomie niemożliwym jest, by rywalizować o trofea.
Bardzo zawiedli ściągnięci piłkarze, bo chociażby ofensywny duet Gholizadeh-Hotić brał udział przy łącznie dwóch bramkach, mimo że zawodnicy ci byli sprowadzani jako przyszłe gwiazdy Lechitów.
Nie lepiej było na ławce trenerskiej, bo jeszcze w 2023 roku pożegnano się z Johnem Van Den Bromem. Z holenderskim szkoleniowcem u steru Poznaniacy byli w czołówce, ale nie liczyli się w pojedynku o mistrzostwo. Zespół regularnie zawodził i trudno było go porównać do jego poczynań sprzed roku.
Na nieszczęście sympatyków Lecha, zarząd z Piotrem Rutkowskim na czele postanowił zastąpić doświadczonego szkoleniowca Mariuszem Rumakiem będącym na zakręcie swojej kariery.
Chociaż raczej wiadomym było, że były doradca klubowej akademii jest tylko „strażakiem” mającym za zadanie uratować drużynę w trudnym momencie, to jego kadencja była katastrofalna. W jej trakcie mistrz Polski z 2022 roku punktował na poziomie Puszczy Niepołomice czy Ruchu Chorzów (który spadł z ligi), a przykładowo w statystyce strzałów celnych był trzeci od końca. W siedmiu ostatnich meczach sezonu wygrał tylko raz, gdy w ostatnich minutach Marchwiński zdobył gola na 3:2 przeciwko pewnemu spadku ŁKS-owi Łódź.
- Za Johna Van Den Broma: 19 meczów i 1,73 średniej punktowej
- Za Mariusza Rumaka: 16 meczów i 1,31 średniej punktowej (najniższa w historii klubu)
Wokół Lecha od dłuższego czasu panuje katastrofalna atmosfera, zarówno z powodu paskudnej dyspozycji zawodników, jak i postawienia na niekompetentnego szkoleniowca.
Najlepszym tego przykładem niech będą wydarzenia z ostatniego meczu sezonu przeciwko walczącej o utrzymanie Koronie Kielce (porażka 1:2). W jego trakcie najbardziej zaangażowani kibice klubu w ramach protestu przeciwko tak niekompetentnemu zarządzaniu Lechem, postanowili nie wspierać swoich „ulubieńców”. Na trybunach pojawiły się piłki plażowe, imprezowa muzyka, a fani bawili się jak podczas wakacyjnych festiwali czy urlopu nad morzem.
Władze klubu razem z jego piłkarzami pokazały się w tym sezonie z najgorszej możliwej strony. Mimo szybkiego odpadnięcia z eliminacji europejskich pucharów na naszym podwórku zupełnie nie mogli się odnaleźć, czego nie ułatwiała im dwójka trenerów (ze szczególnym naciskiem na tego drugiego). Największym błędem wydaje się pojawienie się Mariusza Rumaka na ławce trenerskiej zamiast Nielsa Frederiksena, z którym klub dogadał się dopiero później.
Absolutnie największy zjazd
Największym przegranym minionego sezonu Ekstraklasy nazwałbym jednak Raków Częstochowa. Zespół, a raczej cały klub zasilany pieniędzmi Michała Świerczewskiego po raz pierwszy od wielu sezonów kompletnie zawiódł mimo wakacyjnego zakwalifikowania się do Ligi Europy.
W tych elitarnych z perspektywy polskiej piłki rozgrywkach podopieczni Dawida Szwargi odpadli już w fazie grupowej, kiedy zajęli w niej ostatnią pozycję. Poza remisem ze Sportingiem i wygraną ze Sturmem Graz, ówcześni mistrzowie Polski przegrali pozostały cztery spotkania, czego na pewno szkoda, ale z pewnością nie była to ich największa wpadka w sezonie 23/24.
Określiłbym nią wyniki w Ekstraklasie, bo w kolejnym sezonie po zdobyciu tytułu skończyli na siódmym miejscu, czyli niżej od katastrofalnego Lecha Poznań czy umówmy się, niżej notowanego Górnika Zabrze. Patrząc już na suche liczby, zdobyli 23 punkty mniej niż rok temu, a to naprawdę sporo, bo to tylko jeden mniej niż cały dorobek ŁKS-u Łódź.
Postawienie na dotychczasowego asystenta Marka Papszuna, Dawida Szwargę zupełnie zawiodło. Zespół pod jego dowodzeniem stał się nudny, niemal całkowicie przewidywalny i stosunkowo prosty do pokonania – w ostatnich 10 meczach wygrał ledwie dwa razy. To o tyle dziwne, że Raków przyzwyczaił nas, że sportowo jest drużyną z absolutnego topu. W każdym z trzech ostatnich sezonów zdobywał co najmniej jedno trofeum, a tym razem nie było tego nawet blisko.
Dodatkowo, podczas gdy jednym z największych atutów poprzednika było rozwijanie swoich podopiecznych, Szwarga miał odwrotną tendencję. Za jego kadencji jedynie Gustav Berggren podniósł swoje umiejętności, a to małe pocieszenie, gdy dosłownie cała reszta zawodników grała coraz gorzej.
Ligowe tarapaty były związane chociażby z beznadziejnymi transferami. Fakt, Yeboah i Crnac kupieni za niemal 3 miliony € prezentowali się poniżej oczekiwań, ale poziom Adnana Kovacevicia, Strjana Plavsicia czy Mateja Rodina nie powinien pozwalać na grę w Rakowie Częstochowa. Szczególnie zimą można było odnieść wrażenie, że sprowadzani piłkarze wcale nie mają podnieść jakości zespołu, ale tylko nabrać kibiców, iż klub próbuje poprawić swoją sytuację.
Frustracja panująca w tym klubie doprowadziła do czegoś więcej niż tylko gorzkich tweetów jego właściciela. Na ławce trenerskiej doszło do powrotu Marka Papszuna, a jego asystentem został poparzony prowadzeniem pierwszego zespołu Dawid Szwarga.
Drużynę z Częstochowy czekają najpewniej spore zmiany, bo wiadomym jest, że Papszun będzie chciał całkowicie ją sobie podporządkować. O tym, jak będzie wyglądał jego powrót przekonamy się jednak dopiero za jakiś czas, bo do rozpoczęcia nowego sezonu mamy jeszcze ponad dwa miesiące.